0
Lord Sidious 10 lutego 2019 12:49


Właściwie to chcieliśmy nazwać tę relację Wyprawą Lodu i Ognia, ale choć udało się oba zjawiska zobaczyć, to jednak „sprint” przez Kaukaz oddaje dużo lepiej charakter tego wyjazdu. Pomysł na Gruzję chodził nam po głowach od kilku lat, ale jakoś zawsze była tym planem awaryjnym, a nie głównym. Jakby coś nie wyszło, to lecimy do Gruzji, świetnie, i tak odkładaliśmy to z roku na rok. Z różnych względów w końcu na nią padło, co wymagało przyśpieszenia planowania, zwłaszcza, że mieliśmy wyznaczone z góry ramy czasowe. Gdy jednak przechodzi się od szczegółów do ogółów, okazuje się, że ilość dni jest ledwo wystarczająca, zwłaszcza, że poza Gruzją chcieliśmy jeszcze zobaczyć coś więcej. Przez pewien czas myśleliśmy o Armenii i Azerbejdżanie, ale tę pierwszą skreśliliśmy bardzo szybko, głównie z powodu ograniczeń czasowych. Ten drugi kraj wygrał, ze względu na ciekawsze zjawiska do zobaczenia. Armenia niebawem dostanie swoją szansę.


Typowy widoczek, czyli krowy na drodze

No nic, plan się ułożył, 7 dni na Gruzję, 2 na Azerbejdżan i powinno być ok. W Azerbejdżanie najbardziej zależało nam na Baku i okolicach, czyli błotnych wulkanach, płonących skałach i petroglifach oraz zaratrusztiańskiej Świątyni Ognia. Jakoś wszystko udało się zgrać, oczywiście obopólnie uzgadniając, że miejscami będziemy musieli gnać. Upewniliśmy się z razem ze znajomymi, że wiemy na co się porywamy, zaś w piątek wieczorem byliśmy gotowi do odlotu i przygody, gdy zaczęły się pierwsze problemy… LOT z Warszawy do Tbilisi został odwołany, więc trzeba było go przebookować na kolejny dzień, czyli już na wstępie plan zaczyna się sypać.


Klasztor Cminda Sameba

Jednak i tak mamy więcej przysłowiowego szczęścia, niż rozumu, bo gdy pani z LOTu proponuje nam prawie całodzienny odpoczynek na Okęciu (bo ponoć pewny, że dolecimy), trochę kręcimy głowami. Lepiej już ten czas przesiedzieć w domu. Trzy późniejsze loty z Wrocławia do Warszawy w sobotę zostały potem odwołane lub opóźnione, co właściwie skutkowałoby wycięciem kolejnego dnia, jednak marudząc przy okienku lotu, udało się w piątek załatwić lot na sobotę przez Monachium. Tym razem żadnych dodatkowych opóźnień nie było. Musieliśmy tylko zrewidować plany i pędzić jeszcze bardziej, pomijając kilka rzeczy po drodze (niestety).

Po przylocie ogarnęliśmy samochód i szybko spać, bo czasu mało, zaległości już są, a wszystkiego i tak nadrobić się nie da.



Mccheta, Sobór katedralny Sweti Cchoweli


Zaczęliśmy od Mcchety z samego rana. Niestety nie całej. Pominęliśmy świadomie cerkiew Dżawari, licząc, że do niej jeszcze wrócimy w drodze powrotnej. Mccheta zrobiła na nas bardzo przyjemne wrażenie, taki niezobowiązujący początek. Dalej było już mocniej, kierunek na Kazbegi Gruzińską Drogą Wojenną. To jest dokładnie to, co chcieliśmy oglądać. Przepiękne widoki, z trzema głównymi przystankami (Ananuri, wapienne wodospady i jeszcze punkt widokowy), kilkoma mniejszymi, oczywiście podzielonymi tak, by nie za późno dotrzeć do Kazbegi. Tam zaś już mieliśmy pierwsze podejście pod górę, czyli wdrapanie się do klasztoru Cminda Sameba.

I tu faktycznie brakowało nam jednego dnia na porządny odpoczynek i aklimatyzację. Droga niezbyt długa, ale dała się nam we znaki, acz jak najbardziej satysfakcjonująca. Przepiękne widoki, szkoda, że sam Kazbeg był raczej za chmurami, ale nawet to nie odbiera nam radości jaką czerpiemy z oglądania tych cudownych miejsc własnymi oczami. Po drodze zaś pewni Gruzini proponowali nam nawet czaczę na spróbowanie (czyli tutejszą wódkę/bimber). Odmówiliśmy, biorąc pod uwagę zmęczenie, to ciężko byłoby nam dalej kontynuować potem podróż. Z klasztoru zaś wróciliśmy do wioski i tam w końcu spróbowaliśmy prawdziwego gruzińskiego jedzenia. Już wiemy, że to będzie wspaniały wyjazd.


Gruzińska droga wojenna



Oryginalny plan był taki, by dotrzeć do Gori przed zachodem słońca, z powodu opóźnień dotarliśmy tam późno w nocy, zwłaszcza, że musieliśmy jeszcze przejechać przez lotnisko, by odebrać opóźnione bagaże (tak, przeloty tym razem nam wybitnie nie służyły). Niektórych rzeczy nie da się już nadrobić, niestety. Wśród wykreślonych w Gori znalazło się muzeum Stalina, choć prawdę mówiąc w tym wypadku nie do końca wiedzieliśmy, czy chcemy tam wchodzić. Dla nas to przede wszystkim zbrodniarz, dla Gruzinów wielki bohater. Te dwa oblicza są prawdziwe z pewnych punktów widzenia, więc obejrzeliśmy z zewnątrz jego dom i wagon, którym jechał do Jałty


Muzeum i dom Stalina w Gori

Weszliśmy też do cytadeli i zrobiliśmy krótką rundkę po mieście, a potem dwa skalne miasta. Uplisciche i Wardzia. Do pierwszego trafiliśmy jeszcze wcześnie, zanim pojawiło się tam dużo turystów. Było dość upalnie, ale to nic, na to liczymy. Drugie miasto oglądaliśmy po południu, gdy było już chłodniej, zresztą pogoda tam też się zmieniła. Pierwsze jest bardziej zbudowane wśród skał, drugie bardziej wydrążone, oba dość ciekawe i przypominające nam to, co widzieliśmy kilka lat temu w Kapadocji. Lubimy takie miejsca, więc jesteśmy bardzo zadowoleni.


Uplistsikhe

Wardzia

Do Batumi docieramy znów późno w nocy. Bez szans na wieczorną kąpiel w Morzu Czarnym. Samo Batumi jednak do nas nie trafia. Zresztą, co tu dużo mówić, wiedzieliśmy o tym od początku. Chcieliśmy trochę tu pochodzić i przede wszystkim dotknąć morza. Kończy się na zamoczeniu rąk i nóg oraz kilku fajnych lokacjach. No i oczywiście ulicy Lecha i Marii Kaczyńskich, zwłaszcza, że praktycznie obok mieliśmy nocleg. Okazuje się, że Kaczyński jest tu dość lubiany, i obok Jaruzelskiego to zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny Polak. Nie wiemy, który bardziej nas „cieszy”, ale jednak przynajmniej nas w pewien sposób kojarzą. Ślady Kaczyńskiego (z ulicą i popiersiem) są też w Tbilisi, ale nam już wystarczyło to w Batumi.

Swoją drogą faktycznie do Polaków są tu dość dobrze nastawieni. Rosjan niezbyt lubią, co podkreślają raz na jakiś czas (no i odradzają nam podróż do Armenii, bo tam „Putin rządzi, więc bieda straszna”). Czasem nawet w sklepach da się znaleźć polskie produkty, a ludzie dość często znają kilka polskich słówek. Ogólnie Gruzini są bardzo mili, otwarci i przyjacielscy, no i gościnni.


Batumi – Plac Europejski

Z Batumi jedziemy do Mestii. Właściwie to przez te opóźnienia zastanawialiśmy się, czy nie wyrzucić tej części, ale szczęśliwie tego nie zrobiliśmy. Znów po drodze robimy wiele przystanków, bo widoki są przecudowne. Do Mestii docieramy wieczorem, ale tym razem faktycznie wieczorem, a nie w nocy. Kładziemy się szybko spać, bo rano chcemy jeszcze zrobić mały trekking. Po śniadaniu zaczynam od wyprawy na lodowiec. Turystów jeszcze prawie nie ma, ale widoki są niesamowite. Bardzo cieszymy się, że nie odpuściliśmy sobie tego. Potem droga do Kutaisi przez kanion Okatse. Co do niego mamy trochę mieszane odczucia. Z jednej strony fajnie się chodzi tak wśród drzew, ale samego kanionu jest dość niewiele. No i dojście do niego zajmuje więcej niż sama właściwa trasa, ale i tak jest to dość intrygujące.


Lodowiec Chalaadi koło Mestii

Przed zachodem słońca docieramy do Kutaisi. Tu rundka po centrum, które ma swoje momenty, ale to nie jest to, co chcemy oglądać. Nie narzekamy na brak czasu. Następnego dnia zahaczamy o Gelati i ponownie Mcchetę, gdzie nadrabiamy zaległości. Dalej lotnisko za Tbilisi, gdzie oddajemy naszą Toyotę Land Cruiser Prado (był upgrade, z czego bardzo się cieszyliśmy) i na dworzec kolejowy. Pierwotnie mieliśmy zobaczyć sobie część stolicy, ale przez opóźnienia nie udało się tego zrobić. Chcieliśmy też wcześniej kupić bilety do Baku, lecz mieliśmy problemy ze stroną internetową, a potem nie było możliwości dotrzeć wcześniej na dworzec.


Kutaisi – fontanna Colchis

Na miejscu zaś dowiadujemy się, że wszystkie są wyprzedane. Nie tylko na ten dzień, ale też na kolejne i co ciekawe, szybciej rozchodzą się bilety na pierwszą niż na drugą, a nawet trzecią klasę. Zbierają się czarne chmury nad dalszą częścią, jednak lądujemy na dworcu autobusowym, skąd odjeżdżają autokary do Baku (około godziny 17:40). Phileas Fogg byłby z nas dumny, zdążyliśmy mając bardzo niewiele czasu w zapasie. Pociąg odjeżdżał po 19:00, więc oglądanie Tbilisi zostało na powrót. Jednak jesteśmy zadowoleni, że udało się połączenie znaleźć. Potem przejście graniczne i noc w autobusie. No i najważniejsze, od tego momentu wychodzimy z czasem na zero, nie musimy nic nadrabiać, czy pędzić ponad to, co sami zaplanowaliśmy.


Kanion Okatse


Lądujemy w Baku przed godziną piątą rano. Tyle, że dworzec autobusowy jest jakieś 7 km od centrum (gdzie odbieramy nasz nowy samochód). Od szóstej działa metro, więc sobie poczekamy. Według map Google’a, w metrze jest bankomat, niestety w praktyce go nie ma. Lari nie chcą, cinkciarzy czy banków w okolicy nie ma, ale Azerka pracująca na stacji metra stwierdziła, że jesteśmy gośćmi w ich kraju, więc do centrum możemy jechać za darmo. Wielu Azerów również okazuje się być bardzo pomocnych (czasem aż nadto!) i przyjacielskich, ale też zdecydowanie bardziej ciekawych, dlaczego przyjechaliśmy do ich kraju. Gruzini raczej traktują to już jako oczywistość, ich ojczyzna ma swoją reputację. Azerowie zaś są bardzo dumni ze swojego kraju, zaś Baku taki opisują jako drugi lub mały Dubaj (no na mikro Dubaj możemy się zgodzić).


Bulwar w Baku

Gdy już odebraliśmy samochód i kupiliśmy bilet na pociąg powrotny (udało się!), jedziemy w kierunku Gobustanu i Alat. Zaczynamy od wulkanów błotnych. Nie znając dokładnie drogi musieliśmy do nich trochę przejść, ale było warto. Bardzo ciekawa osobliwość geologiczna.


Wulkan błotny

Następnie Gobustan i petroglify. To także robi wrażenie, choć chyba nie takie jak te wulkany. Dalej zaliczamy Morze, a właściwie Jezioro Kaspijskie, krótkim pobytem na plaży. Robimy zdjęcia szybom naftowym (te z Bonda), oglądamy meczet (acz ze względu na nabożeństwo nie wchodzimy do środka). Potem odnajdujemy nasz pensjonat, zrzucamy bagaże i dalej w drogę.


Park Narodowy Qobustan

Plan był taki, by dotrzeć do Yanar Dag, czyli płonących skał tuż przed wieczorem. Tam czekamy, aż słońce zajdzie. Kolejna osobliwość, znów wielce intrygująca. Później zaś tylko wieczorny spacer po starym mieście Baku i widok z promenady.


Janar Dah

Następny dzień w większości poświęcamy na stare miasto, z pałacem Szachów. Trochę włóczymy się po promenadzie, wjeżdżamy pod Płonące Wieże, jedziemy pod drugi najwyższy maszt z flagą na świecie (którego akuratnie nie było, bo poszedł do remontu). No i jeszcze zaratrusztiańska świątynia ognia. Azerbejdżan bardzo się nam podobał, jest różnorodny, ale w tej Petrorepublice widać ogromne różnice społeczne między biednym i bogatymi. Centrum jest bardzo odstawione, zaś na przedmieściach jeżdżą rozklekotane autobusy. No i okazuje się, że mając tyle czasu ile planowaliśmy, nie musimy nic nadrabiać, więc samo zwiedzanie jest dużo spokojniejsze. Dalej szybko, ale to już tempo, z którym się liczyliśmy i które nam odpowiada.


Most Metechi w Tbilisi nocą

Kolejną noc spędzamy w pociągu. Trzecia klasa, czyli taki „Azja Express”, albo raczej „Azja Kuszetka”. Dość intrygujące doświadczenie. Zostaje nam już ostatni dzień na Tbilisi. W większości czasu wystarcza. Też już bez spiny i pędzenia. Niektórych rzeczy, jak ogrodu botanicznego się nie uda zobaczyć (bo zabrakło kilku godzin na centrum wcześniej), ale poziom zadowolenia i tak jest wysoki. Stolica Gruzji jest ciekawa, choć po przepychu Baku trochę ciężko to docenić. Potrzebujemy na to kilku godzin.


Zaś z samego rana powrót do domu i kolejne przeboje z opóźnionym LOTem. Do Warszawy przybył lekko spóźniony (jakieś 30 minut), ale tam wszystko trwa, więc nie załapaliśmy się na lot do Wrocławia. I nagle powrót przesunął się o ponad 3 godziny. Więc jeśli chodzi o LOT to przetestowaliśmy jak wygląda sprawa rozporządzenia Unijnego nr 261/2004, z sukcesem. Pismo przesłaliśmy przez stronę LOTu, zaznaczając okoliczności obu opóźnień, wyliczając czas i podkreślając brak pouczenia o wspomnianym rozporządzeniu.

Gruzja się nam bardzo podobała, zwłaszcza ta poza miastami. Ma wspaniałe i zróżnicowane oblicza. Azerbejdżan zaś na długo pozostanie u nas w pamięci, bo jest bardzo wyjątkowy. Jak zwykle w takich przypadkach trochę szkoda, że nie było więcej dni, ale bez wątpienia była to bardzo satysfakcjonująca podróż. Może o Gruzję jeszcze da się zahaczyć, gdy kiedyś zdecydujemy się na Armenię? Zwłaszcza, że kilka rzeczy nam niestety wypadło. Na Kaukaz na pewno wrócimy.





Po wpisy bardziej konkretne zapraszamy na bloga
http://www.filmowe-szlaki.pl/kraje/gruzja/
http://www.filmowe-szlaki.pl/kraje/azerbejdzan/

Dodaj Komentarz